Posłuchałem dobrej rady i zabrałem na start czapkę i
rękawiczki. Było zimno, zimniej niż przewidywałem, ok. 0 stopni. W okolicach
startu pojawiłem się na tyle wcześnie, że właściwie nie byłem pewny, czy jestem
we właściwym miejscu, podobnie jak kilku innych biegaczy, którzy pojawili się
razem ze mną w ciemnej, wyludnionej uliczce, niedaleko mety, do której było tak
blisko, a jednocześnie tak daleko. Wraz z kolejnymi zawodniczkami i
zawodnikami, pojawił się hyundai organizatorów. Niewątpliwie, w przeciwieństwie
do większości z setki biegaczy, którzy pojawili się na starcie to byli
zawodowcy – w parę minut nadmuchali start i zaczęło się odliczanie…
…Czy miałem jakieś oczekiwania co do startu?! Pewnie, że
tak! Marzyło mi się miejsce w pierwszej dziesiątce. Moje przygotowania do
startu przebiegały bez większych zakłóceń i na starcie stanąłem pełen energii i
nadziei, że stać mnie na dobre miejsce i czas na mecie w okolicach 10,5 godz.
Dokładnie o godz. 01.00 ruszyliśmy. Trzymałem się środka
stawki i tempa, które było dla mnie stosunkowo komfortowe. Jednak stopniowo, z
każdym kolejnym kilometrem przesuwałem się powoli do przodu, docierając w końcu
do kilkuosobowej grupki mocnych zawodników. Byłem pewien, że przed nami jest
jeszcze główny faworyt do zwycięstwa Dominik i pewnie kilku innych zawodników.
Dopiero na mecie, kiedy sprawdzałem wyniki z poszczególnych punktów dotarło do
mnie, że biegłem w pierwszej grupie, a na pierwszym punkcie pomiarowym na 12.
km w Roztokach Górnych zameldowałem się z najlepszym czasem, co oczywiście nie
miało najmniejszego znaczenia na tym etapie biegu. Poza tym, cóż z tego, że na
punkt dotarłem jako pierwszy, skoro ten sam punkt opuściłem jako ostatni z
mojej grupki, pomimo, że wydawało mi się, że nie zabawiłem tam długo. Pozostali
z mojej grupy zdali się nie zauważyć tego punktu – większość z nich nawet nie
przystanęła. Ruszyli dalej, a ja zostałem nagle sam, a w głowie pojawiła się myśl,
że chyba uczepiłem się „niewłaściwej” grupy. Niepotrzebnie skupiłem się na
uciekającej mi grupce, zamiast skoncentrować się na właściwym uzupełnieniu
zapasów i wykorzystaniu obecności mojego supportu, którym była moja żona i mój
kolega. Skończyło się na tym, że w roztargnieniu nie wziąłem kolejnych żeli,
które miały mi starczyć aż do przepaku, czyli do 38. km… Byłem wściekły na
siebie i trochę też zły na mój support, ale trudno – wiedziałem, że w plecaku
mam jeden zapasowy żel i jedną kulkę mocy – musiało wystarczyć do przepaku, nie
licząc tego co „znajdę” na drugim punkcie w Solince.
Wyciągnąłem kije i zaczęło się pierwsze podejście – na Rypi
Wierch. Na kolejnych paru kilometrach dogoniło mnie 2-3 biegaczy, a ja czułem,
że na tym etapie nie jestem w stanie podążać dłużej ich śladem. Biegłem lub
podchodziłem swoim tempem, starając się już nie myśleć o zawalonym pierwszym
punkcie i o tym, że chyba jednak za bardzo przycisnąłem na pierwszym odcinku.
Jako 9. zawodnik, samotnie pojawiłem się na 26. km w Solince, gdzie zostałem
poczęstowany pyszną pomidorówką, zjadłem parę kawałków pomarańczy, uzupełniłem
flaski i ruszyłem dalej.
Brodząc przez wysokie trawy, aby choć na chwilę
oderwać się od coraz bardziej odczuwalnego zmęczenia, spojrzałem w niebo… Gdyby
ktoś wtedy spytał się mnie, po co to właściwie robię i po co tu jestem, to
miałbym gotową odpowiedź – właśnie dla tego czarnego nieba i nieprzebranego
morza jasnych gwiazd! Mógłbym się napawać tym widokiem do wschodu słońca, ale
wiedziałem, że jestem tu też po to, aby dotrzeć do mety, a do tej miałem
jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Wybiegłem na szutrową drogę i po paru
kolejnych kilometrach zaczęło się bardzo długie, strome i ciężkie podejście na
Hyrlatą. Zakląłem w myślach, bo Bieszczady wspominałem jako rozległe góry, ale
raczej z łagodnymi zboczami. Pomimo, że zaznajomiłem się wcześniej z profilem
trasy i trochę wędrowałem po Bieszczadach, nie byłem chyba mentalnie
przygotowany na tak strome podejścia. Podejście na Hyrlatą kosztowało mnie sporo
sił i byłem przeszczęśliwy, kiedy w końcu mogłem się cieszyć zbiegiem w
kierunku Roztok Górnych.
Już na mecie żona mi opowiadała, że czekając na nas na
przepaku doskonale widzieli światełka naszych czołówek, przemieszczające się w
określonym rytmie w dół. Widziała też, że jedno światełko było jakieś dziwne:
zatrzymało się, cofnęło się, znowu poruszyło w dół, stanęło, itp. Tak! to
dziwne światełko świeciło się na moim czole i rozświetlało moją drogę. A
powodem dziwnego zachowania światełka był fakt, że kiedy od przepaku dzieliło
mnie już tylko parę kilometrów, zbiegałem dość szeroką drogą, która akurat na
pewnym odcinku nie była oznaczona przez organizatorów i zacząłem się
zastanawiać, czy czasem paręset metrów wyżej nie przeoczyłem jakiegoś
rozwidlenia. Wróciłem się kilkadziesiąt metrów do góry, potem znowu zbiegłem,
za chwilę znowu stanąłem, w końcu „zaryzykowałem” i ruszyłem dalej w dół. Ostatecznie,
ja i moje dziwne światełko dotarliśmy na przepak, ale czułem się wyczerpany
fizycznie, a przez to też trochę rozbity psychicznie, bo zdawałem sobie sprawę,
że nie jestem nawet w połowie trasy. Również mój support dostrzegł moje
zmęczenie, ale o tym miałem się od Nich dowiedzieć dopiero na mecie – w tej
chwili nie chcieli mnie jeszcze bardziej dobijać, a ich celem było szybkie i
sprawne doprowadzenie mnie do jako takiego stanu używalności. Nigdy tego nie
robię, ale na tym punkcie aż sobie przysiadłem na ławce, którą podsunęła mi
jedna z przesympatycznych wolontariuszek, dostrzegając pewnie w moim wzroku to
o czym pisałem powyżej. Wypiłem ciepłą zupę, zjadłem parę kawałków pomarańczy,
uzupełniłem zapasy, zabierając tym razem żele i ociągając się najdłużej jak
mogłem, wstałem i bardzo wolno ruszyłem przed siebie, zapominając o… kijach. Na
szczęście mój support wykazał się czujnością, a ja byłem ledwo 100 metrów od
punktu. Wziąłem kije i zniknąłem w ciemności. Na przepak dobiegłem na 9.
miejscu, ale opuściłem go o jedno oczko niżej. Dotarłem na Przełęcz nad
Roztokami i zaczęło się mozolne podejście pod Okrąglik. Po złapaniu oddechu na
przepaku poczułem się trochę lepiej, ale nie byłem w stanie na tyle
przyśpieszyć, aby zbliżyć się do zawodników, którzy byli przede mną. Poza tym
podejrzewałem, że raczej byli daleko z przodu. Nie oglądając się za siebie,
pokonywałem kolejne kilometry, na przemian maszerując na podejściach i biegnąc
na wypłaszczeniach i zbiegach. Gdy zaczęło się rozwidniać jakieś 200 metrów z
tyłu dostrzegłem 11. zawodnika. Na początku próbowałem trochę przyśpieszyć, ale
wiedziałem, że mając przed sobą jeszcze kilkadziesiąt kilometrów taka taktyka
nie może się powieść. Bartosz, bo tak miał na imię 11. zawodnik, dogonił mnie i
wyprzedził. Ja jednak nie poddawałem się i cały czas trzymałem się za
Bartoszem, jakieś 200-300 metrów. Tak pokonaliśmy kolejnych kilka kilometrów,
po których zaczęliśmy już biec razem. Trochę rozmawialiśmy, na przeróżne
tematy, w tym przede wszystkim, albo właściwie tylko i wyłącznie na bardzo
wciągający temat… bieganiaJ
Bartosz okazał się mega mocnym zawodnikiem i sympatycznym facetem, który obok
górskich biegów, znajduje również „przyjemność” w biegach 24-godzinnych, w
trakcie których pokonuje dystanse rzędu dwieście kilkanaście kilometrów!
Jakiś kilometr przed Wetliną wyprzedziłem Bartosza, niesiony
chyba pozytywną myślą dotarcia do kolejnego punktu. Zrobiło się bardzo ciepło,
ściągnąłem bluzę z długim rękawem, którą zamieniłem na koszulkę na ramiączkach,
dodatkowo założyłem okulary przeciwsłoneczne. Ale największą ulgę przyniosła mi
zmiana obuwia - na lewej pięcie zrobił mi się paskudny odcisk, który podczas
pokonywania ostatnich kilkunastu kilometrów sprawiał spory dyskomfort, żeby nie
napisać ból. Bartosz nie patyczkował się ze sobą, tak jak ja – wpadł na punkt
jak burza, minutę po mnie, wziął od swojej żony, to co miał wziąć i wybiegł z
punktu jakieś 2-3 minuty przede mną. Udało mi się dogonić Bartosza po ok. 2 km
i kolejne kilometry pokonywaliśmy znowu razem. Zaczęło się podejście pod
Smerek, a na trasie zaczęliśmy coraz częściej spotykać turystów, którzy
korzystając z wyjątkowej pogody przemierzali bieszczadzkie połoniny. W tej
części to ja starałem się trzymać i nadawać tempo, które odpowiadało też chyba
Bartoszowi, bo cały czas czułem Jego oddech na plecach.
Ze Smereka szlak
prowadził przed kilka kilometrów w dół. Cały czas prowadziłem, choć marzyłem
już o jakiejś górce i przejściu do marszu. Bartosz zdawał się być w swoim
żywiole i tylko czekałem, kiedy zniecierpliwi Go moje powolne tempo w dół.
Dotarliśmy do asfaltowej drogi, a potem skręciliśmy ostro w lewo, by ostatni km
przed ostatnim punktem w Smereku pokonać po starych, zarośniętych, nieużywanych
torach kolejki wąskotorowej. Próbowałem znaleźć jakiś rytm, jakiś sposób, który
umożliwiłby mi jakiś sensowny bieg po tych torach. Nie wiedziałem, czy biec po
podkładach, między podkładami z lewej strony torów, z prawej. W końcu uznałem,
że najlepszym sposobem będzie przemieszczanie się małymi kroczkami po
podkładach. Bartosz chyba miał podobne rozterki, został troszkę za mną i na
punkt w Smereku znowu dotarłem ok. 1-2 min. przed Nim. Uzupełniłem zapasy oraz
wziąłem dodatkowego flaska z wodą i czapeczkę. Bartosz jak zwykle pokazał mi
jak nie marnować czasu na punkcie – opuścił punkt przede mną i zaczął poganiać
mój support, żeby mnie już wypuścili!:) Nieśpiesznie ruszyliśmy razem na trasę, mając
przed sobą ostatnie 18 kilometrów. Szlak delikatnie piął się w górę, ale
wkrótce zaczęło się ostatnie, długie i strome podejście – na Fereczatą.
Wspinałem się jako pierwszy, próbując maksymalnie wykorzystać siłę ramion i
pracę z kijami, odciążając tym samym trochę nogi. Na początku Bartosz próbował
trzymać moje tempo, ale stopniowo, wraz z kolejnymi metrami pokonywanymi ostro
pod górę, zaczął tracić do mnie dystans. Jestem pewny, że oboje mieliśmy tak
samo dosyć i oboje pragnęliśmy znaleźć się już na mecie. Kolejne kilometry
pokonałem już sam, mijając tłumy turystów, ale również, coraz częściej,
zawodników z pozostałych dystansów. Na tym ostatnim odcinku zrobiło się już
naprawdę tłoczno. W pewnym momencie, gdzieś w okolicach Fereczatej, jeden z
turystów, wiedziony ciekawością, spytał się mnie jaki dystans już pokonałem.
Gdy odpowiedziałem, że 80 km, to odwrócił się pełen zdumienia w kierunku swojej
drugiej połówki, która była kilkanaście metrów wyżej i krzyknął tak, że Jego
donośny głos było słychać prawdopodobnie na ukraińskiej i słowackiej stronie
Bieszczad: „K….rwa! Kochanie słyszałaś?!?! ten pan ma za sobą 80 km!!!”JJJ no cóż, spytał,
a ja odpowiedziałem zgodnie z prawdą! Ale taka reakcja tylko mnie uskrzydliła i
jeszcze żwawiej ruszyłem do przodu. Ostatnie 2-3 kilometry to już pełna
euforia, zaczął docierać do mnie hałas z mety, wyprzedzałem wszystko i
wszystkich, a moim jedynym pragnieniem było ujrzeć metę i najbliższych! W
końcu, biegnąc wzdłuż potoku, wybiegłem z lasu, pokonałem mostek, skręciłem ostro
w lewo i moim oczom ukazała się meta. Próbowałem zatrzymać każdą sekundę tych
ostatnich metrów. Moja żona, mój syn, znajomi, cały mój support zgotowali mi
takie owacje, że nie byłem w stanie ukryć swojego wzruszenia…
…Ostatecznie dotarłem na metę Ultramaratonu
Bieszczadzkiego jako 10. zawodnik, po 11 godzinach i 32 minutach, a Bartosz
pojawił się tylko 6 minut za mną. Dodatkowo stanąłem na najwyższym stopniu
podium w kategorii M40.
0 komentarzy
Prześlij komentarz